Kilka lat temu odkryłam metodę Marii Montessori i “wpadłam po uszy.” Była to miłość od pierwszego wejrzenia. O tyle nieoczekiwana, że nastawienie miałam bardzo sceptycznie. Montessori kojarzyło mi się z pewną modą, szukaniem byle nowinek edukacyjnych motywowanych tym, by uciec przed “solidnym, sprawdzonym, odwiecznym” schematem tradycyjnej edukacji.
Pracowałam wtedy w jednej z krakowskich szkół podstawowych, gdzie uczyłam języka angielskiego. Bardzo lubiłam swoją pracę, choć nieraz ogarniała mnie frustracja i zniechęcenie. Zwłaszcza, gdy stawałam przed klasami 1-3.
28 dzieci, każde na innym etapie rozwoju, z innymi talentami, o innym rodzaju inteligencji i różnych zainteresowaniach.
Używałam różnych metod i sposobów, by zainteresować moich uczniów lekcją. I udawało się, ale nie na długo.
Kilku uczniów co chwilę namiętnie rysowało i konstruowało skomplikowane bryły z papieru. Byli w tym znakomici. Jestem pewna, że w przyszłości będą inżynierami lub architektami. Ale ja musiałam przerwać ich kreatywną pracę, wyrwać ich ze stanu skupienia i przekierować ich uwagę na język angielski, bo tego wymagał podział godzin.
Dziewczynki również miały potrzebę rysowania, wycinania, klejenia. U większości dzieci widziałam ciągłą pracę rąk.
Dzieci uczące się kinestetycznie bez przerwy wierciły się i kręciły. Sięgały po zabronione na lekcji picie, jedzenie, przybory innych kolegów, szturchały się nawzajem, itd.
Uspokajanie klasy było na porządku dziennym i zajmowało w sumie około 15 minut lekcji. Kolejne 15 minut to zapisanie tematu i nowych treści. Zostawało zaledwie 15 minut na oswojenie się dzieci z nowym materiałem. Skoro klasa liczyła 28 dzieci, a ta część lekcji trwała 15 minut, to na indywidualne podejście zostawało około 32 sekundy. Przy czym, podchodząc indywidualnie do jednego dziecka, pozostałe dzieci były pozbawione bezpośredniej uwagi nauczyciela i skrzętnie to wykorzystywały. Cały wcześniej żmudnie wypracowany porządek był w gruzach. Skuteczność uczenia w takich warunkach jest bardzo niska.
Zawsze żal mi też było tych “grzecznych” dzieci, które traciły tyle cennego czasu, gdy inni “rozrabiali.” Mogły w tym czasie nauczyć się nowych rzeczy.
A treści programowe? W klasie były dzieci o większych i mniejszych zdolnościach językowych, na różnym poziomie zaawansowania. W jednej z klas pierwszych miałam sześciolatki, które słabo znały po polsku cyfry oraz dzieci, które świetnie liczyły do stu, i to po angielsku.W grupie dzieci “mocniejszych” z angielskiego było kilka poziomów. Podobnie w grupie dzieci “słabszych.”Przygotowanie osobnych treści dla poszczególnych dzieci było niewykonalne. ( Pracując na pełny etat, nauczyciel angielskiego w mniejszej szkole uczy 180 uczniów tygodniowo) Cóż mogłam zrobić? Uśrednić poziom. A uśrednienie poziomu spowodowało, że dzieci “słabsze” i tak były w tyle, podczas, gdy dzieci “mocne” i tak się niczego nowego nie dowiadywały. Na uśrednieniu poziomu nikt nie korzysta!
Oczywiście, nigdy otwarcie nie używałam etykiet “słabszy” uczeń i “lepszy” uczeń, ale dzieci szybko same dokonywały oceny, kto jaki jest z danego przedmiotu i szybko uczyły się “wyceniać” siebie i innych.
Parę miesięcy póżniej, z inicjatywy Dyrekcji szkoły znalazłam się w Szkole Podstawowej nr 27 w Lublinie. Szkoła pracuje dwiema metodami: tradycyjną i metodą Montessori. Widok jednej z klas montessoriańskich zaparł mi dech w piersiach. W klasie były dzieci mieszane wiekowo, z trzech roczników. Nauczycielka nie stała przed klasą i nie uczyła wszystkich naraz ex-cathedra. Była w tle. Gotowa pomóc, gdy była taka potrzeba.
Na półkach leżały materiały do pracy. Dzieci same decydowały o tym, czego się w danym dniu uczyły. Niektóre czytały książki i pisały w kartach pracy. Inne dzieci zajmowały się matematyką. Jeszcze inne pracowały nad ortografią. Starsze dzieci pomagały młodszym, a młodsze chciały pracować jak te starsze. Każdy mógł przejść się po klasie, podejść do stolika z wodą i przekąską.
Zdziwiło mnie, gdy zobaczyłam dwóch chłopców, którzy z zapałem, w ścisłej współpracy zajmowali się dodawaniem bardzo dużych liczb i skrzętnym zapisywaniem ich w zeszycie. Ci chłopcy pracowali, siedząc na podłodze, a pracę rozkładali sobie na dywanikach.
Były też dzieci, które jakiś czas nie mogły się zdecydować, co robić. Ale widok kolegów i koleżanek, zwłaszcza tych starszych, uczących się w skupieniu działał na nich mobilizująco. Niebawem i oni byli zajęci. W klasie panowała atmosfera skupienia, harmonii, współdziałania i wolności. Dzieci CHCIAŁY SIĘ UCZYĆ! Nie trzeba było ich upominać. Były SKUPIONE! Były SZCZĘŚLIWE!
I to była moja “Eureka.” Z pozycji sceptyka stałam się zwolenniczką i orędowniczką Metody Montessori. Przekonałam się naocznie, że to, co dotąd określałam jako “tymczasową modę,” “niewiele wartą nowinkę edukacyjną” naprawdę działa i przynosi efekty nieosiągalne w konwencjonalnej edukacji.