W poprzednim wpisie podzieliłam się własnymi spostrzeżeniami na temat zadań domowych. Pisałam o nich z pozycji byłego nauczyciela i jako mama trójki dzieci. Dziś o tym, co w tym temacie ustalili naukowcy: w szkołach podstawowych zadania szkodzą dzieciom, w gimnazjum mają znikomy efekt; dopiero na etapie liceum zadawanie prac domowych ma sens, ale pod warunkiem, że odrabianie ich nie zajmuje młodzieży więcej czasu niż 2 godziny dziennie. Zadając zadania domowe, wyrządzamy dzieciom GIGANTYCZNE STRATY, z których nie zdajemy sobie sprawy! O tym, jakie to straty, czyli o stanie badań w tym temacie piszę w dzisiejszym poście. W prasie międzynarodowej aż wrze ostatnio na ten temat.
Harris Cooper, neuronaukowiec i psycholog z Duke University to międzynarodowy guru od zadań domowych. Od 1989 roku przeprowadził on 180 badań i ustalił, że nie ma żadnych naukowych dowodów na to, żeby zadania domowe miały jakikolwiek pozytywny wpływ na rozwój dzieci. Mało tego. ZADANIA DOMOWE SZKODZĄ! I to na wiele sposobów. Po pierwsze – zabijają naturalną ciekawość poznawczą dzieci, ich wrodzoną miłość do nauki i zniechęcają je do szkoły, w której przyjdzie im spędzić kilkanaście lat. Czyli, zadając zadania, krzywdzimy dzieci, odzierając je z chęci i przyjemności uczenia się!!! Po drugie – zadania domowe wpływają negatywnie na relacje w rodzinie, gdzie regularnie toczą się o nie boje. Rodzicielskie patrole policyjne co wieczór sprawdzają, czy dzieci odrobiły zadanie. Rodzic nie tyle wspiera dziecko, co rozlicza je. Po trzecie – nakłaniając dzieci do odrobienia zadania domowego często jesteśmy dla nich złym przykładem. Uciekamy się to do prośby, to do groźby. Nie raz przekupujemy dzieci, proponując im różne atrakcje w zamian za odrobienie zadania. Dzieci stają się więc przedmiotem manipulacji. Sposoby te tworzą matryce zachowań, które nasze dzieci wcześniej, czy później będą powielać. Normalne. Dzieci uczą się przez naśladowanie dorosłych. Ten festiwal próśb, zaklęć i gróźb ma miejsce na ogół wieczorami, kiedy zarówno my, dorośli, jak i nasze pociechy jesteśmy zmęczeni i, wiadomo, łatwo nam wtedy o zdenerwowanie i pójście na skróty, byle uzyskać pożądany efekt. W końcu jesteśmy ludźmi… O ile przyjemniej by nam było, gdybyśmy nie byli poddani tej presji i mogli bez psychicznego obciążenia spędzić ten czas wspólnie z dziećmi – przy posiłku, czytaniu książek, idąc na wieczorny spacer, słuchając e-booka, grając w jakąś grę, czy po prostu baraszkując na dywanie, itp. Możliwości spędzania wspólnie czasu i budowania więzi jest wiele, ale widmo zadania domowego spycha je w niebyt lub na plan dalszy.
Po czwarte – zadania wcale nie uczą odpowiedzialności i samodzielności. Zwolennicy zadań twierdzą coś przeciwnego. Ale naukowcy obalili ten mit. Uważają oni, że zadania domowe uczą zależności dziecka od pomocy rodzica, co nie ma nic wspólnego z odpowiedzialnością i samodzielnością. Zadania domowe zadawane są dzieciom w wieku, gdy rozwojowo nie są na nie gotowe. Dzieci w klasie pierwszej nie są gotowe na to, żeby dokładnie pamiętać, co jest zadane i nie są też w stanie samodzielnie odrobić zadania. Dlatego nauczyciele w szkole proszą nas, rodziców o “DOPILNOWANIE,” by dzieci odrabiały zadania i “SIADANIE” z dziećmi do zadania. Potwierdza się zatem fakt, że zadania są bardziej dla rodziców niż dla dzieci. Dzieci uczą się tego, że nie są w stanie sprostać zadaniom i muszą polegać na rodzicach. Rezygnują z samodzielności, która leży w ich naturze. Pociąga to za sobą kolejną lawinę rezygnacji: z chęci eksperymentowania, zadawania pytań, szukania rozwiązań, elastyczności myślenia. To wszystko z kolei okrada dziecko z innowacyjności i kreatywności. Z rozwoju intelektualnego. Z poczucia satysfakcji, szczęścia i spełnienia, które towarzyszą dobrze wykonanej, samodzielnej pracy, w której pokonujemy własne ograniczenia. Są to GIGANTYCZNE STRATY!
Po piąte – stawiając dzieciom wymagania powyżej ich możliwości rozwojowych powodujemy, że nasze dzieci rosną z poczuciem, że są NIEADEKWATNE. Jeżeli miałabym wykonać pracę, do której nie mam przygotowania, np. pracę tłumacza symultanicznego z języka niemieckiego, znając niemiecki w stopniu bardzo podstawowym, czułabym się nieadekwatna do wykonania tego zadania. Gdyby moi rodzice i inne autorytety wokół mnie wymagały jednak ode mnie podjęcia się takiej pracy, popadłabym w poczucie winy i poczułabym się w ogóle nieadekwatna jako osoba. Dokładnie to robimy dzieciom, zadając im zadania domowe, których dziecko nie jest w stanie samo zapamiętać, czy wykonać. Powodujemy, że nasze dzieci czują się NIEADEKWATNE. Znowu je okradamy. Tym razem z poczucia własnej wartości i sprawczości. Czy to nie woła o zmianę naszej postawy? Codziennie przechodzimy nad tym faktem do porządku dziennego tylko dlatego, że jest to praktyka usankcjonowana tradycją. Pruską tradycją z XIX-wiecznym rodowodem, dodajmy.
Po szóste – zadania domowe uczą dzieci prokrastynacji (odkładania na później przykrego obowiązku), manipulacji, kłamstwa i kombinacji. Pisałam o tym w poprzednim wpisie.
To co z tą odpowiedzialnością? Ścieranie kurzu rozwija bardziej niż robienie ćwiczeń w ćwiczeniówce! Zadania domowe nie uczą dzieci odpowiedzialności. Są na to o wiele lepsze sposoby. 6-letniemu dziecku możemy powierzyć odpowiedzialność, by codziennie przynosiło ze szkoły do domu swój pojemnik na drugie śniadanie, czapkę, piórnik, buty, itp. 8-latek może być odpowiedzialny za samodzielne przygotowanie ubrania do szkoły, nastawienie budzika, pościelenie łóżka przed wyjściem do szkoły. Tyle że jakoś tak się utarło, że są to czynności niższego rzędu. Podobnie jak wykonywanie przez dzieci prac domowych typu nakrywanie do stołu, odkurzanie, wynoszenie śmieci, składanie ubrań po praniu, obieranie ziemniaków, itp. Odrobienie zadania w ćwiczeniówce kojarzy nam się bardziej z rozwojem akademickim, intelektualnym i uważamy je za zadanie wyższego rzędu. Mylimy się. Badania pokazują coś zgoła innego. Zaangażowanie dziecka w obowiązki domowe przynosi więcej pożytku niż odrabianie zadań “na sucho” w ćwiczeniówce. I, paradoksalnie, dzieci wykonujące więcej prac z życia codziennego uzyskują lepsze wyniki w nauce.
Po siódme – zadania domowe często kradną dzieciom sen. Według Amerykańskiej Narodowej Fundacji Snu dzieci często chodzą późno spać, gdyż odrabiają zadania domowe. Tymczasem, jeśli chcemy, by dzieci miały lepszą pamięć, koncentrację uwagi i ogólnie lepsze zachowanie w szkole, to potrzebują one mniej zadań, a więcej snu.
Po ósme – zadania domowe w zbyt dużych dawkach okradają dzieci z możliwości zabawy. Tymczasem naukowcy potwierdzają, że do prawidłowego rozwoju dzieci potrzebują zabawy. Okazuje się, że zabawa stwarza wiele możliwości rozwoju i to rozwoju, który bezpośrednio przygotowuje do życia. Bo gdy dziecko się bawi, mózg pracuje.
Badania badaniami, a tradycja tradycją. Wiecie, co się stało, gdy w jednej z nowojorskich szkół dyrekcja zapoznała się ze stanem badań nad szkodliwością zadań domowych, zapoznała z nim rodziców i ogłosiła, że szkoła rezygnuje z zadań domowych na konto zabawy i czytania? Rodzice oprotestowali tę decyzję i zaczęli wypisywać dzieci ze szkoły. (szczegóły tu.) Tak mocno mamy wpojone, że “co jak co, ale zadanie musi być.”
Skąd wiedzieć, że naukowcy się nie mylą? Krajem powszechnie uważanym za kraj z najlepszym systemem edukacji jest Finlandia. A w Finlandii dzieci już dawno nie dostają zadań domowych. Kto nie wierzy, niech obejrzy ten krótki filmik.
Temat jest poważny i niestety wielu nauczycieli ma absolutnie odmienne zdanie od powyższego.
Jestem mamą trójki dzieci i widzę, jaki to jest ogromny problem dla tego dziecka, które akurat najmniej radzi sobie w szkole.
Myślę, że lubiło by bardziej szkołę gdyby zadań domowych nie było. Zresztą widać to po przedmiotach – tam gdzie jest dużo prac domowych, niechęć do przedmiotu jest większa.
Mimo że dzieci uczęszczają do szkoły prywatnej – nie można nic z tym zrobić. Próbowałam wielokrotnie rozmawiać z dyrekcją – nic nie dociera. Żadne argumenty nie docieraja. Mimo wielu publikacji ba ten temat kwestia zadań domowych to kazuje się temat zamknięty – tzn. zadanie domowe mają być i już. A szkoda …
Tak, ogromna szkoda…
Ja też mam trójkę dzieci, z czego najstarszy “nie radził sobie”, średni jest “wybitnie uzdolniony”, najmłodszy za mały, żeby się wypowiedzieć, bo mówić jeszcze nie umie. Ale obaj starsi nienawidzili zadań domowych- starszy, bo sobie nie radził, a młodszy, bo były nudne (dla niego). Rozpoczęliśmy nauczanie domowe i jestem bardzo zadowolona, bo cała nauka zajmuje nam tyle samo czasu ile wcześniej odrabianie zadań domowych. Dla mnie tyle samo obowiązków, dla nich świetna zabawa, bo wymyślam różne sposoby uczenia 🙂
O, bardzo ciekawe rozwiązanie. Nie dla każdego rodzica, bo nie każdy rodzic może i chce uczyć dzieci w domu, ale świetnie, że Wam się udało. Powodzenia!
Ale zapomina Pani o kontaktach społecznych , których w domu nie mają na takim poziomie jak w szkole.
Kontakty społeczne są, oczywiście, bardzo ważne, ale to nie był temat artykułu. Pozdrawiam serdecznie.
Jestem nauczycielem i podczas zebrania z rodzicami zostałam zaatakowana ze wszystkich stron, dlaczego dzieciom niczego do domu nie zadaję, że co to ma być, że mam im zadawać dużo. No szok. Po prostu ręce opadają. I przyszedł dziś piątek i dostałam prykaz,że zadać muszę… bez komentarza. Ludzie są jacyś nieświadomi. Chcę dobrze dla Dzieci, jednak rodzice wszystko krytykują, każde moje poczynania.
Wiem, to naprawdę trudna sytuacja.I chyba dość typowa. Pozostaje cierpliwie tłumaczyć, tłumaczyć, tłumaczyć. Że to nie lenistwo czy brak zaangażowania ze strony nauczyciela, o co najczęściej jest się oskarżanym, tylko chodzi tu o dobro dziecka. Ja osobiście wytłumaczyłabym, skąd się bierze pomysł niezadawania zadania, jakie są zalety swobodnej zabawy, czy spaceru, czasu na placu zabaw, itp i, jeśli rodzice dalej nie będą przekonani, chyba nie ma co walczyć… Każda kropla drąży skałę.
Z wyrazami empatii 🙂 i życzeniami wytrwałości.
Ten tekst potwierdza wiele moich obserwacji, jakie miałam mozność poczynić jako mama piatki dzieci.
Dziękuję za komentarz. Z jednej strony cieszę się, a z drugiej smuci mnie, że ta rzeczywistość szkolna tak nieciekawie wygląda. Pozdrawiam.
Zapisałam córkę na zajęcia dodatkowe z języka angielskiego. Wypisałam, kiedy zaczęła przynosić zadania domowe. Ja ma generalnie wrażenie, że szkoły z celem się mijają. Nauczyciele starej daty sztywno tłuką formułki z książek. Zero uśmiechu, zamiast tego wieczna krytyka- a to nie na temat, a to nie tak, a czemu nie bardziej ozdobnie? Trója minus- bo nie na temat, gdyby chociaż pierwsza literka była bardziej ozdobiona…- zadanie z języka polskiego, wymyśl hasło… no i jak tu żyć. Moja córka uwielbiała historię, z zaciekawieniem słuchała o Łupaszce, o Ince, o Pileckim. Znałą wszystkie daty, te których nauczyliśmy oczywiście. A Pani ciągle i ciągle- nie na temat, siadaj, sama tego nie zrobiłaś. Tak więc historii nie lubi. Zadania domowe jak zdąży to zrobi, uczęszcza na zajęcia dodatkowe, na równi ważne ze szkołą- a wiadomo sport to zdrowie 😉
Niestety, tak jest w tych naszych szkołach…
Przeraża mnie ta perspektywa (bo dziecko mam wieku przedszkolnym) i obawiam się sytuacji, że nie będzie mnie stać na alternatywne sposoby edukacji i ja będę tą wojującą z wiatrakami.
Wydaje mi się, że jest coraz więcej rodziców, którzy mają tego świadomość i chcieliby dla swoich dzieci czegoś innego, nie wiem dlaczego tak mało nauczycieli czyta takie publikacje (a może czyta, tylko mając własne doświadczenia nie chce im się walczyć z systemem?).
Kiedyś Jarek Żyliński pisał tekst o tym, że to niezadowolenie rodziców, to kula, która rośnie i w końcu uderzy w rządzących. Oby jak najszybciej.
Nauczyciele to jedna sprawa. Zdarzają się nauczyciele chętni do dialogu. Naprawdę. Druga sprawa to rodzice. W temacie zadania domowego najczęściej to rodzice stawiają opór. Byłam kiedyś jako nauczyciel w następującej sytuacji: W klasie pierwszej rodzice zaprotestowali przeciw cenom podręczników do angielskiego. W to mi graj! Nie lubiłam uczyć dzieci na sucho z książek. Przy dużej dysproporcji poziomów uczenie z książki i ćwiczeniówki było dla mnie męką. Zaproponowałam, ze opracuję program autorski i będę uczyć dzieci bez książek, skutecznie, czyli w kontekście, przy użyciu przedmiotów z życia wziętych (tzw. “realia”). Reakcja mnie zaskoczyła. Dostałam bardzo mocno po głowie od tychże samych rodziców.
Polecam od początku, na wywiadówkach poruszać z nauczycielem i pozostałymi rodzicami nurtujące tematy. Oczywiście w duchu wspólnego zrozumienia i porozumienia. Bo nauczyciele naprawdę borykają się z dużą ilością systemowych ograniczeń. Ja osobiście, jako nauczyciel, zrezygnowałam z walki z systemem, ale też i z dużą grupą rodziców, którzy są za tym systemem.
Nie wiem, czy Cię to pocieszy, ale moja najstarsza córka w piątej klasie podstawówki zrezygnowała z super szkoły wolnościowej na rzecz lokalnej państwowej podstawówki. Przeszła z klasy 6-osobowej do 28-osobowej i choć akademicko pewnie bardziej by się rozwinęła w pierwszej szkole, ona chciała, jak to teraz czasem określa, “mięsa życia.” Życia takiego, jakie jest dla większości. Z tłokiem w stołówce, z przekleństwami, testami, itp. Tak chciała. Do gimnazjum też poszła państwowego. “Krzyż pański” 🙂 z nią był, bo “unikała” szkoły, rozwijając własne zainteresowania, a zwłaszcza rozwijając się społecznie i wyrosła z niej pełna inicjatywy, inteligentna 19-latka z ambicjami i celem, który sama sobie wyznaczyła i do którego dąży. Oceny w gimnazjum miała fatalne, większość to tzw. dopy i trójki, ale za to egzamin gimnazjalny napisała na 98 proc. W życiu nie ma sytuacji idealnych, choć warto do nich dążyć. Pozdrawiam ciepło. Czy coś pomogłam?
Pewnie, że w życiu różnie bywa. Dziecko może się super odnaleźć w szkole państwowej i mieć problemy w prywatnej. Ja bym tylko chciała uniknąć eksperymentów tj. sytuacji że źle trafimy i trzeba będzie coś zmieniać, co będzie okropnym stresem dla całej rodzinny. Na razie oceny nie są dla mnie ważne, ale nie wiem jak się zachowam, jak będę pod presją szkoły i będę wzywana na dywanik, bo dziecko za moją zgodą nie odrobiło zadań. Nie chcę też być rodzicem, który na każdym kroku podważa autorytet nauczyciela, bo to też dobre nie jest. To takie moje dylematy i może warto abym swoje podejście do szkoły państwowej zweryfikowała, póki co mnie ona trochę przeraża :). Jestem dzieckiem nauczycieli, mam też siostrę nauczycielkę więc daleka jestem od zwalania odpowiedzialności za całe zło na wszystkich nauczycieli, raczej winię system, który nie stwarza takie, a nie inne warunki dla naszych dzieci.
Masz absolutnie rację, że podważanie autorytetu nauczyciela nie jest wyjściem z sytuacji. Często uczy braku szacunku dla drugiego człowieka. Co do nieodrabiania zadań, na pewno ważne, żeby od początku porozmawiać z nauczycielem, ewentualnie z Dyrekcją. Ja osobiście uznałam, że zadania są częścią tego systemu edukacji i moje dziecko robiło je. Tyle że starałam się, aby nie były centralnym punktem dnia. Dbałam o to, żeby dzieci wygoniły się, wyskakały się, miały czas dla siebie w domu, pobyły z kolegami i koleżankami i starałam się obserwować, czym się interesują i dawać im czas. Nie była to sytuacja optymalna, ale było to najlepsze rozwiązanie w nieidealnej sytuacji. Pozdrawiam serdecznie.
Polecam też przeczytanie komentarza Basi. Takich nauczycieli też mamy w konwencjonalnych szkołach!
Mam mieszane uczucia. Dla mojej 9-letniej córki i dla mnie jej zadania domowe są dużym stresem, choć ona nie ma problemu z ich wykonaniem. Jej problem to przysiąść i zabrać się do pracy. Typowy ‘niechcemiś”. I o to toczymy boje. Widzę jednak pozytywy: utrwala wiedzę, “wychodzą” błędy, które możemy naprawić i ma poczucie obowiązku. Jeśli nie zadania domowe, to co zamiast?
Obowiązki domowe są świetne! Cieszę się, że córka nie ma większego problemu z odrabianiem zadania. Niestety, nie każdy rodzic ma umiejętność, czas i ochotę, by pomóc dziecku w zadaniu i wspólnie naprawić błędy. Przy okazji podsuwam myśl: co by było gdyby córka przyszła ze szkoły zapalona jakimś nowym tematem i chciała sama go zgłębić, dla siebie, z powodu zaciekawienia, a nie z powodu przymusu. Czy nie byłoby lepiej? A jest to możliwe… Dziękuję za komentarz. Pozdrawiam!
Niestety.. ja tez bylam.nauczycielem. Tez zadawalam.prace domowe. Bardzo czesto nie sprawdzalam.ich albo nie wyciagalam.konsekwencji z nieodrobienia. Pamietam siebie i mame lub siostre siedzace nade mna i pamietam jak po jakims czasie w.glowie powstawala kompletna czarna dziura. Nic nie wiedzialam juz co do mnie mowia i o co chodzi, chcialam tylko by juz sie skknczylo to.siedzenie za.biurkiem. Jak bylam troche starsza to zwyczajnie przestalam odrabiac czesc prac domowych mowiac ze bylo zadane mniej niz bylo nap prawde. A w liceum odrabianie prac domowych polegalo najczesciej na spisaniu od kogos na przerwie – to bylo baaardzo powwzechne zjawisko. Dlatego tez zadawac zadawalam, tak nam mowionk/ gloszono na radach i innych spotkaniach, praca domowa.musi byc zadana po.kazdej lekcji i na kazdej lekcji musi byc sprawdzona. Ale jako ze sama mialam.z tym.problem nie umialam podchodzic.”ostro” do tego tematu. A przeciez.rozwiazanie tego.problemu jest takie proste. Wystarczy znowoz sie wsluchac w dziecko. Dzieci nigdy nie lubily i nie lubia nadal,.i.nie polubia prac domowych. To bylo wiadomo od zawsze, dlaczego.wiec w ogole to zjawisko przetrwalo… znowu “madry” dorosly zadecydowal co jest lepsze/z pozytkiem dla “glupiego” przeciez dziecka.
Otóż to!
słaby artykuł – te rzekome badania naukowców niepoparte konkretnymi dowodami, żadnych przypadków, case studies…..
Prace domowe to często zadania plastyczne, muzyczne, itp. Wszystko zależy od nauczyciela. Jeśli potrafi dostosować poziom prac domowych do umiejętności uczniów to chyba nic złego się nie stanie, jeśli dzieci 30 minut dziennie poświęcą na pracę domową???
Ponadto, czy to nie uczy sumienności i systematyczności?
Dziękuję za komentarz. Nie piszę o case studies, bo większość czytelników zaziewałaby się na śmierć 🙂 , ale podaję linki do szczegółowych badań. Polecam książkę Alfie Kohn “The Homework Myth.” On przytacza mnóstwo case studies i bardziej szczegółowych badań. Co do dostosowania prac domowych do poziomu umiejętności uczniów, trudno jest to zrobić w taki sposób, by zadanie odpowiadało poziomowi każdego dziecka w klasie. Co do sumienności i systematyczności, okazuje się, że zadania tego nie uczą. Są lepsze sposoby, o których piszę w artykule. Temat ten poruszyłam również w poprzednim wpisie. Pozdrawiam.
Tylko jak dostosować poziom prac domowych do umiejętności uczniów skoro każdy uczeń jest na innym poziomie? Trzeba wymyślić coś, co pozornie będzie odpowiadać każdemu uczniowi, a to jest utopią. Skoro każde dziecko jest na innym poziomie, to takie uśrednione zadanie nie trafia w potrzeby któregokolwiek z dzieci. Zresztą większość zadań to zadania z podręczników, których autorzy przecież nie brali pod uwagę indywidualnych potrzeb edukacyjnych w danej klasie. To jest ta gra pozorów.
Pozdrawiam.
Mam trójkę dzieci, najstarszy syn poszedł do szkoły jako sześciolatek (musiał). Z żoną pracujemy na zmiany. Nieraz jest tak, że do zadań domowych siadamy po godzinie 20:00 (sam rodzic z sześciolatkiem nie może “odgrodzić się” od mniejszych dzieciaków (bliźniaki-czterolatki) i udawać, że ich nie słyszy (w sumie może, ale sześciolatkowi nie pozwalają się skupić). Sam uczeń jest już zmęczony o tej porze, ale nie ma wyjścia… Nie wyobrażam sobie kiedy cała trójka pójdzie do szkoły i trzeba będzie im pomagać i ich uczyć… Tak uczyć. Jak bym potrafił uczyć to bym został nauczycielem, a że nie mam do tego cierpliwości, ani predyspozycji naiwnie wybrałem inny zawód. Mój syn jest uczony jakby był na studiach. Każe mu się co prawda pisać w zeszycie i ćwiczeniach, ale uczy się tego w domu z rodzicami, a nie w szkole… Na prawdę żałuję, że nie zostałem nauczycielem, bo mimo braku predyspozycji do tego zawodu byłbym i tak lepszy od większości w tym zawodzie pracujących…
Jako nauczyciel napiszę: zgadzam się z tym tekstem. I zadań domowych w ćwiczeniówkach nie zadaję. Czytanie owszem, ale – najpierw przygotowałam dzieci do tego, zachęciłam, rozbudziłam zainteresowanie czytaniem. Tak, umiejętność czytania trzeba doskonalić, ale zrobi to tylko to dziecko, które tego chce, któremu na tym zależy, a do rozbudzenia w nim tej potrzeby to jesteśmy właśnie my, nauczyciele. Zorganizowałam w klasie ciekawą biblioteczkę, dzieci rozmawiają o przeczytanych książkach, polecają je sobie (lub nie), czytanie staje się rytuałem, potrzebą, najczęściej wieczorną, przed snem. Codzienna pańszczyzna w domowniczkach jednego z wydawnictw jest dla mnie okropna. Zdarza mi się zadawać czasami (dwa – trzy razy w miesiącu) jakieś zadanie do domu ALE po jego dokładnym wyjaśnieniu w klasie. Wszystkie dzieci wiedzą, co mają zrobić i w domu tylko to robią, nie proszą nikogo o pomoc. To w 1 klasie. Potem powoli wdrażamy się w projekty, w domu dziecko ma coś przygotować, znaleźć, przemyśleć, na miarę swoich możliwości. Czasami dla chętnych jest do zrealizowania jakaś praca plastyczna. Ale nadal nie jest to zadawanie kolejnych zadań z ćwiczeń czy kart pracy. “Odrabiają lekcje” jeżdżąc na rowerze (motoryka, SI), grając w gry planszowe/karciane/kości – w klasie też w nie gramy (matematyka), wymyślając przygody bohaterów z filmów/książek (polski) i robiąc mnóstwo innych rzeczy.
Dziękuję za komentarz. Mam nadzieję, że nie naraża się Pani na krytykę części rodziców. Pozdrawiam.
Bawet jeśli by tak miało być – to moją rolą jest wyjaśnić im, że to, co robię, robię dobrze, świadomie i mając na celu dobro ich dzieci. I nie zmieniać swoją koncepcję, tylko ich nastawianie.
Otóż to!
Czytając komentarz, przebija przez niego troska o dzieci i zrozumienie ich potrzeb. Właśnie takich nauczycieli potrzebujemy!!! Inspirujących, empatycznych, dbających o rozwój dzieci. Czy mogę ten komentarz zacytować na facebooku, żeby uspokoić niektórych rodziców? Pozdrawiam serdecznie.
Proszę cytować 🙂 A rodzicom najpierw wyjaśniłam, że dzieci mają pracować w domu, oj mają: mają się bawić, bo zabawa to najważniejsza forma nauki w tym wieku; mają przebywać na powietrzu i być aktywne fizycznie, bo to podstawa ich rozwoju; mają wypełniać obowiązki domowe na miarę swoich możliwości, przy okazji ćwicząc przydatne w szkole umiejętności (na przykład: wieszanie i zdejmowanie prania – motoryka duża i mała – podnoszenie/opuszczanie rąk, spinacze; układanie naczyń w zmywarce – segregowanie, planowanie, celowość ruchów; odkurzanie – płynność ruchu, przekraczanie osi ciała, ścielenie łóżka – motoryka duża, siła; sprzątanie pokoju – segregowanie, klasyfikowanie, planowanie, orientacja przestrzenna). Uczę, jak nauczyć dzieci samodzielnego prawidłowego pakowania się do szkoły. No i czytanie codzienne, jak tylko dzieci wkroczą w świat czytania, wcześniej czytanie przez dorosłego, ale z aktywnością dziecka, które ma widzieć książkę, tekst. Zdaję sobie sprawę, ze rodzice nie są specjalistami, że, chcąc dobrze, nie zawsze potrafią. I dlatego daję im rozwiązania do stosowania. Jeśli dziecka przejawia jakieś problemy, wymagające dodatkowej pracy, przedstawiam Rodzicom zestaw zabaw – podkreślam: zabaw – pomagających ćwiczyć w celu ich zniwelowania, proponuję, co robić i jak, żeby pomóc dziecku. Myślę, że opór rodziców i żądanie zadawania prac domowych mogą wynikać z braku zaufania do nauczyciela, że dobrze uczy, że nauczy, że dziecko będzie umiało co powinno umieć – jeśli wzbudzimy w rodzicach zaufanie do nas, przedstawimy im naszą koncepcję pracy, nie będą jej podważać, ba, będą się cieszyć, że dzieci mają czas na rower, trampolinę, klocki – i odkurzacz. Ja traktuję rodziców jak partnerów, rozmawiam z nimi, opowiadam, co, po co, dlaczego – to powoduje, że są spokojni, ufają mi. Od początku powtarzam, że tylko spójne podejście nas, dorosłych, pozwoli dziecku na harmonijny, optymalny i radosny rozwój.
Super!!!
Wszystko to pięknie brzmi i jest w tym dużo racji. Nie zgadzam się tylko z jednoznacznie pozytywna ocena systemu fińskiego. Polecam artykuł http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,9903. Trzeba znaleźć złoty środek. Zadania domowe według dobrej dydaktyki mają być łatwiejsze niż materiał z lekcji i utrwalać poznane informacje. Wiele “starych” elementów systemu kształcenia dzieci jest dzisiaj krytykowanych. Jednak nie zawsze są one do końca niepotrzebne, bo ćwiczą wiele różnych umiejętności i funkcji mózgu, np. pamięć.
Owszem, na ćwiczenie pamięci też powinno być miejsce w edukacji. Żeby tylko nie było to kosztem myślenia. Pozdrawiam serdecznie. Dziękuję za komentarz.
Mój syn również poszedł do szkoły jako 6-latek ( przymusowo). Zadanie domowe dostał już w pierwszym dniu szkoły i tak codziennie łącznie z weekendami. Kiedy na zebraniu kilkoro rodziców poruszyło temat zbyt dużej ilości zadań domowych, odezwał się jeden z rodziców, że jego córka robi prace domowe w 15 minut i on chciałby więcej zadań domowych… W drugiej klasie zrobiliśmy głosowanie na zebraniu odnośnie zadań domowych na weekend, proszę sobie wyobrazić jaki był wynik 13- 11 za brakiem lekcji. 11 rodziców chciało aby dzieci dostawały zadania domowe na weekendy. A gdzie w tym wszystkim czas na zabawę i zwykłe domowe życie, czas dla rodziny i czas dla dziecka aby po prostu poznawało świat ? Mój syn znienawidził zadania domowe – my również. Teraz jest w trzeciej klasie i dalej jest to dla niego męczarnią
Na zmiany w swiadomości trzeba niestety poczekać. Nauczyciele są ti w trudnej sytuacji, bo czegokolwiek by nie zrobili, to zawsze będzie grupa niezadowolonych rodziców. Chyba żeby wypracować jakiś kompromis… trudne to…
Pozdrawiam ciepło.
Bardzo fajny i mądry artykuł. Moje dzieci odrabiają lekcje ok 2godz. Dziennie (podstawówka) i czasem po prostu brak czasu na zabawę:-(
Ale z tego, co piszesz, mają mamę, która to rozumie i pewnie, jak tylko ma możliwość, to daje dzieciom się bawić, a nie wozi na dodatkowe zajęcia. Pozdrawiam!
To wszystko brzmi przekonująco. Ja mam tylko jedną wątpliwość. Żeby nauczyć się matematyki mój 12-latek MUSI zrobić kilka ćwiczeń sam w domu (zwykle wystarcza mu zadanie domowe). Inaczej nie zgłębi tematu wystarczająco. Skoro nie zdąży tego zrobić w szkole i tak musiałby to zrobić w domu, żeby się nauczyć. No chyba, że uznamy, że się uczyć nie musi…Jak to jest? Czy te wszystkie badania zakładają, że w 25-osobowej każdy nauczy się wszystkiego w tym samym (krótkim) czasie? Nie każdy potrafi. A jeżeli nie, to co? Ci którzy się nie nauczą mają po prostu nie umieć/ nie rozumieć, a potem nie rozumieć coraz więcej i więcej, bo w matematyce wszystko jest powiązane. O co chodzi w tym podejściu? Może o to, że dziecko ma się chcieć nauczyć, bo czuje, że nie zrozumiało czegoś w szkole, a poczuło się zainteresowane tematem? A co jeżeli nigdy nie zainteresuje się np. ułamkami? Czy uznajemy, że wiedza nauczana w szkole nie jest tak naprawdę potrzebna?
świetne pytania. Cieszę się, że mój wpis prowokuje do postawienia takich ważnych pytań. Oczywiście, w 25-osobowej klasie, przy 45-minutowym toku lekcji, jednym nauczycielu i systemie podającym (nauczyciel serwuje gotową, przetworzoną wiedzę dziecku, czyli dziecko nie zdobywa, a przyswaja wiedzę) dziecko niewiele się nauczy. Stąd konieczność zadawania zadań domowych i zaangażowania w naukę rodziców. Nauka serwowana w szkole jest potrzebna. Chodzi bardziej o nieskuteczny i przestarzały sposób jej przekazywania. Badania potwierdzają coś, co wiemy wszyscy od dawna, bo odczuliśmy to na własnej skórze. Gdy czegoś MAMY się nauczyć, a nie sięgamy po to sami, to uczymy się opornie, z niechęcią, po czym piszemy test i zapominamy. Chyba że nas coś zainteresuje. Matematyka, jeśli jest odpowiednio nauczana, jak np. w systemie Montessori, gdzie uczona jest w sposób GENIALNY, na konkretach zainteresuje każdego. Gwarantuję. Ułamki tym bardziej. Chodzi więc bardziej o przemyślenie całego systemu edukacji, w tym tematu zadań domowych.
Jednak jako nauczyciel jestem przeciwna – ze względu na rozliczanie mnie z tego, co dziecko umie. Jak I klasista ma sie nauczyć liter po jednodniowej ekspozycji? co drugi dzień inna litera………a rodzice wymagaja, by dziecko w styczniu biegle czytało.
Jak ma czytać, skoro liter nie zna? A jak miało by znać, skoro w ćwiczeniówce do I klasy są dwie linijki do napisania? I tu się pojawiają zadania domowe – jeśli napisze ta literę na pół strony i na drugie pół strony z ta literą zbuduje wyrazy – to się nauczy. Pozdrawiam
Dziękuję za komentarz. Rozumiem świetnie ten punkt widzenia, bo sporo czasu przeuczyłam w szkole. Wiem też, co znaczy być pod presją rodziców. Upieram się jednak przy stwierdzeniu, że dzieci tzw. “niedopilnowane” przez rodziców nie mają równych szans, a są oceniane na takich samych zasadach, co dzieci “dopilnowane.” Moim zdaniem jest to krzywdzące. Ja osobiście nie jestem za tzw. tradycyjnym systemem edukacji, gdyż jest on oparty na błędnych założeniach dotyczących rozwoju dziecka. Polecam inne wpisy na ten temat. Oczywiście, o ile jest Pani zainteresowana. Pozdrawiam serdecznie. Szczerze.
https://czasnamontessori.pl/zadanie-domowe-uwiklani-w-zabojczy-schemat
https://czasnamontessori.pl/piotrek-ty-znowu-wstajesz-z-lawki-zamiast-siedziec-i-pisac
https://czasnamontessori.pl/prosze-pani-a-to-jest-na-ocene
https://czasnamontessori.pl/o-tragicznych-skutkach-zalawkowania-dzieci5057
https://czasnamontessori.pl/tkwimy-w-xix-wiecznym-modelu-edukacji-stworzonym-na-potrzeby-panstwa-pruskiego
https://czasnamontessori.pl/o-wyzszosci-klas-mieszanych-wiekowo
https://czasnamontessori.pl/szkola-rzeznia-talentow-3
https://czasnamontessori.pl/edukacja-konwencjonalna-i-edukacja-montessori-porownanie
Jestem nauczycielem i zdecydowanie się nie zgadzam:
1. nie ma co porównywać systemu fińskiego i polskiego- w Finlandii wystepuje ogromny nakład na oświatę- najważniejsze jest dziecko, a klasy często bywają jednoosobowe, zazwyczaj do 9 uczniów- jakie to jest porównanie do naszych przepełnionych klas? (nadmienię , że jestem wychowawcą 28 osobowej klasy)
2. w systemie fińskim na poziomie szkoły podstawowej wszyscy mają umieć to samo- ani mniej ani więcej- grupa klasowa ćwiczy i uczy się np. tabliczki mnożenia( nauka odbywa się na dywaniku i nie ma mowy o siedzeniu w ławkach)dopóki wszyscy tego nie opanują- dodam, że nauka jest zabawą i osiągnięcie danego celu może trwać np. kilka miesięcy- i teraz zderzenie z polską rzeczywistością- liczenie godzin z podstawy programowej, wyliczanie ile czasu jest potrzebne na opanowanie danego materiału, ciagła gonitwa z przeładowanym materiałem i wieczne rozliczanie- tworzenie rankingów nauczycieli, szkół…no i egzaminy zewnętrzne…w Finlandii takowych nie ma i nie ma hospitacji (obserwacji)lekcji, nie ma wizytacji, ewaluacji itd- państwo ma zaufanie do nauczycieli i szacunek do ich pracy
3. co do rankingów nauczycieli- bardzo często słyszę- ten nauczyiel zły, tamten dobry- w systemie fińskim nie ma mowy o stygmatyźmie, wręcz odwrotnie nauczyciele mają zpewniony wysoki status społeczny- jak jest w Polsce? wystarczy przeczytać kilka artykułów na temat nauczycieli i wypowiedzi uczniów i rodziców- w Polsce nauczyciel to nierób i ciemnota….
4. w szkole fińskiej nie ma motywacyjenego i nagród dyrektora- każdy nauczyciel otrzymuje jednakową pensję i ma jednakowe obowiązki-w Polsce miedzy nauczycielami trwa wyścig szczurów- kto ma więcej laureatów, kto wyzsze motywacyjne, a co do obowiązków- porównajmy obowiązki polonisty z muzykiem, nauczycielem wf czy plastyki- różnica jest ogromna?
5. i wreszcie na koniec- po co właściwie się uczymy? – proponuję sięgnąć po jakikolwiek artykuł o systemie japońskiej oświaty- tam uczysz się, aby osiągnąć odpowiedni status majątkowy, żeby być kimś, tam uczniowie samodzielnie odrabiają zadania, ale nie w domu, tylko w szkole w czasie cichej nauki w bibliotece- każdy uczeń ma tam swoej stanowisko pracy i bez rodzica i nauczyciela uczy się… warto sobie wobec tego zadać pytanie- czy system edukacji fińskiej daje dobry status społeczny swoim byłym uczniom- nie, w Finlandii jest także bezrobocie podone do Polski…
Gorąco solidaryzuję się z tym, co Pani napisała, bo znam realia pracy w szkole od podszewki. Sporo uczyłam w szkołach – podstawowej, gimnazjum i liceum. Przeżyłam i odczułam na własnej skórze wszystko to, o czym Pani pisze. Zgadzam się w stu procentach. Nauczyciel w konwencjonalnej szkole i dyrektor w konwencjonalnej szkole “nie mają łatwo” z powodów, o których Pani napisała. Dlatego jestem szczerze pełna podziwu i uznania wobec tych nauczycieli i dyrektorów oraz pedagogów szkolnych, którzy stają naprzeciw tym wszystkim przeszkodom i ograniczeniom i staraja się uczyć tak, by było to z jak najwiekszą korzyścią dla dziecka/młodego człowieka.
Z Pani komentarza wynika jednoznacznie, że system jest zły. Gdy piszę o szkole fińskiej, piszę o innym systemie, innym podejściu do tego, czym jest edukacja, kim jest w systemie edukacyjnym nauczyciel i kim jest uczeń. Tam i nauczyciel i uczeń traktowani są podmiotowo, a nie są tylko trybikami w biurokratycznej maszynie. Celowo piszę o systemie fińskim nie po to, by pogrążyć i skrytykować polskich nauczycieli/dyrektorów czy pedagogów, ale po to, by zwiększyć świadomość, że może być inaczej i że wszyscy (uczeń, nauczyciel, dyrektor, pedagog, itp) możemy na tym zyskać.
Serdecznie dziękuję za przeczytanie mojego artykułu i ustosunkowanie się do niego.
Pozdrawiam serdecznie.
Nie rozumiem co może być złego w zadaniach domowych. To sposób aby dokończyć materiał z lekcji, zrobić kilka ćwiczeń i przypomnieć sobie materiał. Dzieci mają w domu rodzica, który moze im pomóc w zadaniach, a nawet powinien. Dzieci mają wystarczająco wolnego czasu, ze mogą troche zadan w domu porobić.
Z badań wynika coś przeciwnego. I nie każde dziecko ma rodzica chętnego do pomocy. Proszę zwrócić uwagę – robienie zadania prawie zawsze jest na siłę, jest w pewien sposób wymuszone. Dzieci nie odrabiają zadań domowych z radością i chęcią. A z natury swojej kochają się uczyć, eksperymentować, odkrywać. Tu jest wiele mówiąca sprzeczność.
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam.