Zacznę od tego, skąd # w tytule. Gromadzę od pewnego czasu na fejsbuku dowody na to, że Maria Montessori była genialna. Zachęcam i Was do dołączenia do mnie. Jeśli podzielacie moje zdanie, to proszę, dzielcie się swoimi spostrzeżeniami i doświadczeniami świadczącymi o geniuszu Marii Montessori, umieszczając #GenialnaMontessori przy swoich wpisach. Dziś o jednym z aspektów jej geniuszu, czyli o tym, dlaczego zadanie domowe w tradycyjnym rozumieniu nie mieści się w podejściu montessoriańskim.
Podejście Montessori różni się zasadniczo od modelu konwencjonalnej edukacji, w której nauczyciel jest zdecydowanie bardziej aktywny niż uczeń. Uczeń często pozostaje bierny, a jego umysł jest w stanie standby. Jest jak puste naczynie napełniane wiedzą przez nieomylnego i posiadającego monopol na wiedzę dorosłego. W modelu Montessori jest inaczej. Tu uczeń sam zdobywa wiedzę. Sam dokonuje odkryć poprzez tzw. [highlight1]PRACĘ WŁASNĄ[/highlight1]. Skoro uczeń sam się uczy, rolą nauczyciela jest być dla niego przewodnikiem i pomocnikiem w samodzielnym zdobywaniu wiedzy. Tu powstaje pytanie i zarazem wątpliwość: czy aby na pewno dziecko chce uczyć się, i to bez nauczyciela stojącego nad nim i sprawdzającego jego postęp poprzez oceny, które pełnią rolę kija i marchewki? Odpowiedź na to pytanie to dojście do samego jądra pedagogiki Montessori. Maria Montessori odkryła, że DZIECKO KOCHA UCZYĆ SIĘ, ŻE JEST STWORZONE DO ROZWOJU I ROZWÓJ ORAZ NAUKA SĄ JEGO NADRZĘDNYM CELEM I PASJĄ. Hm, to dlaczego my obserwujemy coś przeciwnego? Dlaczego w większości przypadków musimy “zaganiać” dzieci do nauki? Z kilku powodów. Po pierwsze – nie stwarzamy im odpowiednio przygotowanego otoczenia do nauki. O tym, o co dokładnie tu chodzi za chwilę. Po drugie – nie dajemy dzieciom wolnego wyboru, narzucając im, czego mają się nauczyć i wymagając od nich zainteresowania na zawołanie. “Jasiu, dlaczego nie interesuje Cię lekcja? Zainteresuj się tym, co teraz robimy!” Ale czy Jasiu ma moc zainteresować się czymś, bo tak mu każą? Czy ja mam moc zainteresować się czymś w danej chwili, bo tego ktoś ode mnie wymaga?! Ja nie mam takiej mocy, mogę tylko udawać zainteresowanie, ale Jasiu ma się podporządkować i ZAINTERESOWAĆ (sic!) Więcej na ten temat tu. Po trzecie – to my określamy, w jaki sposób dziecko będzie się uczyć nowych treści i w praktyce najczęściej jest to metoda podająca, w której nauczyciel przekazuje/podaje wiedzę, a uczeń ma słuchać. Tymczasem już od dawna wiadomo, że zapamiętujemy 10% z tego, co czytamy, 20 % z tego, co słyszymy, 30 % z tego, co widzimy, 50 % z tego, co słyszymy i widzimy, 70 % z tego, co sami mówimy i 90 % z tego, co sami robimy. Bo “wiedzy nikomu nie można przekazać. Można przekazać jedynie informacje,” jak twierdzi Prof. Marzena Żylińska Po czwarte – stawiając oceny, niszczymy ciekawość poznawczą dziecka. Poprzez oceny słabe poganiamy je i potępiamy, akcentując błędy i wymuszając nie tyle progres, co jego pozory (dziecko nauczy się, zda na lepszą ocenę i zapomni). Oceny dobre z kolei rozleniwiają dziecko (dostałam piątkę, to nie muszę się już uczyć i dalej zgłębiać tematu). Oceny narzucają motywację zewnętrzną, która działa bardzo płytko. Uczymy się, po to, żeby zdać, czy dostać dobrą ocenę, a nie, żeby umieć. Byłam kiedyś świadkiem typowej rozmowy dwóch uczennic szkoły podstawowej na temat testu z przyrody. Uderzyły mnie dwie rzeczy. Po pierwsze – treść tej rozmowy. Dziewczynki rozmawiały wyłącznie o tym, jaką dostały ocenę i jakie oceny dostali inni uczniowie. Ani jedno słowo nie padło na temat wiedzy, która była przedmiotem testu. Z ich rozmowy wynikało jednoznacznie, że nieważne, czego się uczysz. Ważne, jaką za to dostajesz ocenę. Po drugie – zdałam sobie sprawę z tego, że tyle razy słyszałam podobne rozmowy i tyle razy uznawałam je za absolutnie normalne i naturalne, nie zwracając uwagi na anomalię, która się w nich kryje.
W systemie montessoriańskim, tym przez duże M, dziecko uczy się/pracuje samodzielnie, gdyż praca własna, którą wykonuje jest dla niego jak czynność oddychania. Ona wychodzi naprzeciw jego potrzebom rozwojowym i umożliwia uczenie się wynikające z własnej, wewnętrznej motywacji. Jak to osiągnąć? Stosując zasadę [highlight1]WOLNEGO WYBORU [/highlight1]w ramach [highlight1]PRZYGOTOWANEGO OTOCZENIA. [/highlight1]Wolny wybór to możliwość, by to dziecko zdecydowało o tym, czy sięgnie w danej chwili po materiał doskonalący tabliczkę mnożenia, czy treści przyrodnicze lub pisanie i czytanie oraz o tym, czy będzie uczyć się przy stoliku, czy na dywaniku rozłożonym na podłodze. O tym, skąd się wziął w Montessori motyw dywanika będzie osobny wpis, bo to sprawa niebagatelna! Przygotowane otoczenie natomiast to specjalnie zaaranżowana klasa, w której na półkach dostosowanych do wielkości dzieci leżą pomoce naukowe, tzw. [highlight1]MATERIAŁY MONTESSORI. [/highlight1]Każda pomoc to precyzyjne wyjście naprzeciw zainteresowaniom dziecka. Zainteresowania te wynikają z [highlight1]FAZ WRAŻLIWYCH [/highlight1]w rozwoju dziecka, czyli okresów, w których dziecko jest samo z siebie, naturalnie zainteresowane tym, żeby nauczyć się konkretnej umiejętności. (Np. Montessori odkryła, że w wieku 4 do 5 lat dzieci są szczególnie i naturalnie zainteresowane nauką czytania.) Dzieci chętnie sięgają po materiały Montessori, gdyż mogą nimi manipulować. Uczą się wszystkiego na konkretach, [highlight1]wielozmysłowo[/highlight1](widzą i dotykając materiału, czują go).
Na przykład, ucząc się systemu dziesiętnego, dzieci posługują się złotym materiałem perłowym, w którym 1 to jedna perła, 10 to 10 złotych pereł na druciku, 100 to kwadrat 10-ciu perełek na 10; a 1000 to sześcian. Na podstawie materiału perłowego dziecko NAOCZNIE i NAMACALNIE (poprzez dotyk, ważenie w dłoni) doświadcza systemu dziesiętnego. Nauczyciel nie stosuje trików typu: “wyobraź sobie 10 patyczków, a teraz jak weźmiesz 10 razy po 10 patyczków, to będzie ich 100.” Zwykle takiemu ćwiczeniu towarzyszy rysunek na tablicy. Dla dziecka to za mało. Korzystając z materiałów takich jak złoty materiał perłowy dziecko ma możliwość osiągnięcia stanu głębokiej koncentracji uwagi (tzw. [highlight1]polaryzacja uwagi),[/highlight1] zwanego współcześnie jako FLOW link. W takim stanie następuje przepływ wiedzy: od bodźców zmysłowych (dziecko patrzy, dotyka, odczuwa wagę jednego, dziesięciu koralików, setki i tysiąca koralików) do zrozumienia abstrakcyjnych pojęć, np. czym jest dziesiątka, czy setka, czy tysiąc, ile to jest 50, 72, 91, itp. Mając w ręce, widząc, dotykając, dziecko zaczyna rozumieć i swobodnie operować abstrakcyjnymi pojęciami.
Przyjrzyjmy się teraz zadaniu domowemu o treści: “podręcznik, strona 15 – przeczytaj. Zeszyt ćwiczeń – str 13, zadanie 1,2,3.” i przyłóżmy do niego montessoriańską miarę. Aspekt pierwszy – czy dziecko ma motywację wewnętrzną, czyli jedyną, która warunkuje skuteczne uczenie się, do odrobienia takiego zadania? Czy siada do zadania z przekonaniem, że … hurra! … teraz będę się uczyć, czyli robić to, co mnie interesuje i zaspokajać swoją potrzebę rozwojową? Albo: “jestem zaintrygowany tym zadaniem. Siądę do niego i go zrobię. Ciekawe, o co w nim chodzi.” Wolne żarty. Zwykle to rodzic dopinguje do odrobienia zadania. Starsze dzieci odrabiają zadanie, żeby mieć je z głowy. Dominuje motywacja zewnętrzna – jak nie odrobię, a Pani sprawdzi, dostanę BZ (bez zadania), a trzecia BZ-etka to jedynka w dzienniku. Jak odrobię, to mogę pograć na komputerze. Czy przy takiej motywacji możliwe jest prawdziwe utrwalanie wiedzy? Nie. Proces uczenia się mający tu miejsce jest jak w przypadku uczenia się do testu. Byle zdać i mieć to z głowy. Aspekt drugi – zadanie domowe jest na z góry straconej pozycji z racji tego, że jest odgórnie narzucone. Oto co na ten temat mówią neuronaukowcy: “Bez przyjemności i z bardzo małą efektywnością uczymy się treści, które są nam narzucone,” Manfred Spitzer. Maria Montessori wyprzedziła epokę, wprowadzając do edukacji zasadę wolnego wyboru. Aspekt trzeci – żeby zadanie było skuteczne, potrzebne są do niego realne, namacalne przedmioty/pomoce naukowe, a nie ćwiczeniówka. Jest różnica pomiędzy dodawaniem przy pomocy materiału perłowego, a dodawaniem na sucho w ćwiczeniówce. To pierwsze gwarantuje głębokie przetwarzanie wiedzy i rozwój struktur mózgowych, tworzenie nowych ścieżek neuronalnych ze względu na pracę dłoni i manipulację. Liczbę możemy zobaczyć, dotknąć, poczuć jej ciężar, bo występuje ona w postaci materialnej. Wykonywanie działań w ćwiczeniówce ćwiczy umiejętność dodawania, ale na dużo płytszym i bardziej powierzchownym poziomie. Uczy mechanizmów, a nie głębokiego rozumienia. Rozwój mózgu jest znikomy. Aspekt czwarty – skoro zadanie odrabiam po to, żeby mieć je z głowy, nie dostać BZ, czy jedynki lub żeby móc pograć na kompie, ewentualnie “robię, bo muszę,” czy żeby spełnić oczekiwania rodziców, to jaka będzie moja koncentracja uwagi? Płyciusieńka. Mielizna, z której ciężko się wyrwać na głębszą wodę. A do pływania po głębinach jesteśmy przecież stworzeni i do eksplorowania bezkresów jesteśmy powołani… Nie marnujmy więc naszego ludzkiego potencjału.
Seria tych wpisow zmienila mi diametralnie sposob patrzenia na zadania domowe. Dziekuje za kolejny wybitny artykuł.
Cieszę się bardzo i dziękuję serdecznie za tak pozytywne słowa.
Wpisy o zadaniach domowych wywróciły do góry nogami wszystko, co miałam wbite do głowy przez system, tradycję, rodziców…Muszę spróbować się odnaleźć w nowej rzeczywistości, zwłaszcza, że mój 8-latek ostatnio dyskutował ze mną, dlaczego nie lubi szkoły. Bo są prace domowe (uważam, że i tak ma szczęście, że niewiele!)Starałam się go przekonać dokładnie tymi argumentami, które tu są obalane:( O zgrozo, starszy brat gimnazjalista też małego przekonywał, że prace domowe są potrzebne:/
Cieszę się, że tu trafiłam! Może jeszcze uratuję swoje dziecko!
Dziękuję za komentarz. Trzymam kciuki!