Dzisiejszy wpis jest pierwszym z trzech z serii artykułów, w których przyglądam się problemowi zadań domowych. Dziś o sile przyzwyczajenia. Przez lata istnienia tradycyjnego systemu edukacji, którego geneza sięga czasów pruskich epoki industrialnej i potrzeby stworzenia posłusznego pracownika linii produkcyjnej przyzwyczailiśmy się do tego, że w szkole “siedzi się grzecznie, słucha nauczyciela, nie dyskutuje i odrabia zadania domowe.” Przyzwyczajenia stają się naszą drugą naturą i nie jest łatwo je wykorzenić. Dziś podaję przykład “z własnego podwórka.” Piszę o swej własnej walce ze schematycznym myśleniem. Moja teza brzmi: zadania domowe tak naprawdę zadajemy rodzicom, a nie dzieciom. Oceniając je, czy wpisując słynne “bezetki,” (braki zadania), tak naprawdę stawiamy oceny głównie rodzicom, choć idą one na konto dzieci. Czy to nie absurd? W kolejnym artykule napiszę o tym, co współczesne badania mówią na temat zadań domowych. Wisienką na torcie będzie spojrzenie na zadania domowe przez lornetkę Montessori.
“Czy lubisz odrabiać zadania domowe?,” zapytałam kiedyś jednego z moich uczniów. “Nie, nie cierpię,” “Zadania powodują, że jeszcze bardziej nienawidzę przedmiotu, z którego mam zadane.” Taka odpowiedź to standard. Okazuje się, że wrogi stosunek do zadań domowych wśród uczniów szkół podstawowych i gimnazjów to oznaka ZDROWEGO stosunku do szkoły, a nie lenistwa, czy patologii.
O walce zdrowego rozsądku i instynktu ze schematem. Przekonanie o przydatności i sensowności zadań domowych są w nas głęboko zakorzenione. Gdy uczyłam w tradycyjnej szkole podstawowej, toczyła się we mnie walka w tym temacie pomiędzy ZDROWYM ROZSĄDKIEM wspartym przez INSTYNKT oraz SCHEMATEM, że “zadanie musi być.” Schemat ten zapuścił we mnie głębokie korzenie. Byłam na wiecznej huśtawce. Instynkt mówił: “nie zadawaj. Nie ma sensu. To dla dziecka tylko niepotrzebne obciążenie. Nic mu nie daje poza zniechęcaniem go do nauki. Do tego stygmatyzuje te dzieci, które nie są w stanie zapamiętać, co jest zadane.” Schemat nie dawał za wygraną: “skoro nie pamiętają o zadaniu, to tym bardziej go potrzebują, żeby nauczyć się ODPOWIEDZIALNOŚCI.” Na to zdrowy rozsądek wspierany przez instynkt: “Przecież większość dzieci nie pamięta, do momentu, gdy rodzic nie zada sakramentalnego: Co masz dziś na zadanie? A co z dziećmi, których rodzic nie zapyta o zadanie i nie dopilnuje? Te dzieci nabiorą przekonania, że są gorsze niż te, których rodzice skrupulatnie sprawdzają, co jest zadane. Czyli, wpisując do dziennika i do dzienniczka ucznia tzw. bz – brak zadania, oceniamy de facto rodzica, choć ocenę wpisujemy na konto dziecka. To dlatego na wywiadówkach tak często słyszy się: proszę dopilnować dziecko z zadaniami. Podobnie na radach pedagogicznych, przy omawianiu poszczególnych uczniów tyle razy pada określenie: dziecko zdolne, ale niedopilnowane przez rodzica. No to kogo my oceniamy tak naprawdę, rodzica, czy dziecko? Przecież to wszystko kupy się nie trzyma.”
Schemat: “To jak nauczysz dziecko odpowiedzialności?” Zdrowy rozsądek: “Są o wiele lepsze sposoby. Np. poprzez stopniowe wdrażanie dziecka w obowiązki domowe, czy swobodną zabawę.”
Gdy wygrywał zdrowy rozsądek i wspierał go mój instynkt, przestawałam zadawać zadania domowe. Wówczas przychodziła do mnie delegacja rodziców z postawionym na ostrzu noża pytaniem: “dlaczego w naszej klasie nie ma zadań domowych? Jak dziecko ma się czegoś nauczyć, skoro w domu nie pracuje? U Pani Marii (imię fikcyjne) dzieci siedzą po dwie i więcej godzin dziennie w domu nad kserówkami i osiągnięcia w konkursach mają…” W domyśle: a u mnie nie.
“Hm, ten argument kompletnie mnie nie przekonuje” – myślałam, poddając się podszeptom instynktu. “Z trzech powodów. Po pierwsze edukacja to nie wyścig. Po drugie, po co mamy się tak ciągle porównywać, skoro każdy z nas jest inny i niepowtarzalny? Po trzecie, “dzieci Pani Marii” są jak tresowane małpki, a nie myślące istoty. To ja już wolę, żeby “moje dzieci” miały mniej konkursowych osiągnięć, za to dam im choć trochę przestrzeni na własne zainteresowania i pasje.” Moje stanowisko, nazwijmy to eufemistycznie 🙂 ,”nie znajdowało zrozumienia” u większości rodziców. Uchodziłam za nauczyciela-dziwaka. Tyle, że tego dziwaka bardzo lubiły dzieci. I miały do mnie spore ZAUFANIE.
I tak, podczas gdy instynkt i zdrowy rozsądek mówiły: nie zadawaj, schemat we mnie, oczekiwania rodziców i potrzeba akceptacji ze strony innych oraz instynkt nienarażania się na ciosy podpowiadały: “słuchaj, dostosuj się i nie wydziwiaj. Pani Maria ma sukcesy, a Ty nie. Zacznij zadawać zadania. Namawiaj dzieci do brania udziału w konkursach.” I “poprawiłam się,” czyli dostosowałam do systemu kształcenia i oczekiwań innych, wbrew naturalnemu instynktowi i zdrowemu rozsądkowi.
Po pewnym czasie przyszedł do mnie jeden z rodziców z pytaniem: “I po co Pani zadaje zadania, skoro i tak ja je odrabiam? Maciuś siedzi obok mnie i udaje zainteresowanie, a ja dyktuję mu zadanie. On je robi mechanicznie. Przecież to nic nie daje.” Instynkt triumfował.
Nie wiem, jakie są Wasze wspomnienia związane z odrabianiem zadań. Moje są nieciekawe, pomimo że zawsze lgnęłam do książek i lubiłam się uczyć. Będąc w klasach 1-3 pamiętam, jak rozkładałam bezradnie ręce, mówiąc mamie, że nie umiem zrobić danego zadania. W sumie, to nawet nie wiem, czy umiałam, czy nie, bo nie próbowałam. Z braku motywacji wewnętrznej. Motywacja zewnętrzna była dla mnie niewystarczająca, żeby podjąć wysiłek. I mama robiła zadanie za mnie, a ja siedziałam obok, kiwając głową, że rozumiem, podczas gdy myślami byłam na trzepaku z koleżankami. W starszych klasach, wychodząc ze szkoły, już czułam na plecach oddech zadania domowego. Całe popołudnie uciekałam od przykrej myśli o zadaniu. Odwlekałam pracę do ostatniej chwili. Większość mojego popołudnia to nie było życie przez duże Ż, tylko wyszukiwanie, co by tu zrobić, żeby nie usiąść do zadania. Wreszcie poczucie obowiązku przejmowało pałeczkę i siadałam zgnębiona przy biurku. Pora zwykle była już późna, więc do szkoły na następny dzień szło się “na śpiocha.” I tak na okrągło. Cichy, ledwo zauważalny, codzienny koszmarek. Codzienne, ciche zabijanie naturalnego zainteresowania dziecka nauką i zdobywaniem wiedzy.
Moja mama opowiadała mi, że, gdy rodzice “zaganiali” ją (sic!) do zadania, siadała w swoim pokoju i szeptała sobie pod nosem, udając że powtarza wiadomości z lekcji: “oni myślą, że się uczę, a ja się nie uczę.” To była naturalna obrona organizmu przed narzuconym z zewnątrz (niedługo więcej na ten temat), niedostosowanym do potrzeb rozwojowych dziecka, przykrym obowiązkiem. Jedna z moich znajomych wspomina, że zamykała się w pokoju, odrabiała zadanie byle szybciej, po czym, by nie wzbudzać podejrzeń rodziców, siedziała, tępo wpatrując się w sufit i sprawdzając od czasu do czasu, czy upłynęło już na tyle dużo czasu, że może bezpiecznie opuścić pokój. Kolega wspominał ostatnio, że często “gubił mu się” zeszyt i “nie pamiętał,” co było zadane.
To czego my tak naprawdę uczymy dzieci, zadając zadania? Wygląda na to, że szczytny cel, jakim jest zadawanie zadań domowych, po to, by nauczyć dziecko odpowiedzialności i utrwalić wiadomości z lekcji jest czystą teorią. W praktyce, zadając zadania, uczymy PROKRASTYNACJI, czyli odwlekania, KOMBINACJI, KŁAMSTWA, NIEUCZCIWOŚCI I MANIPULACJI. A przecież nie o taki efekt nam chodzi. Sprawiamy też, że dziecko zaczyna kojarzyć naukę z narzuconym obowiązkiem. Stopniowo, metodycznie zabijamy w nim naturalny pęd i pasję do zdobywania wiedzy. Odbieramy dziecku radość poznawania. To nie żarty.
Ten koszmar nigdy się nie kończy! Koszmar, a może z pozoru niewinnie wyglądający koszmarek odrabiania zadań domowych dogania nas, gdy jako dorośli, zaczynamy posyłać do szkoły nasze dzieci. I wówczas, co wieczór zaczynamy toczyć błędne koło pytań: “odrobiłeś zadanie?/dlaczego nie odrabiasz zadania?/Na pewno nie masz nic zadane?/weź się za zadanie/zadanie czeka!” Sama zadawałam te pytania moim dzieciom tysiące razy. Czułam się nimi obciążona i obciążałam nimi moje dzieci. Szczerze mówiąc, nie dlatego, że myślałam, że zadania czegoś je nauczą. Zbyt długo pracowałam już wtedy w tradycyjnych szkołach, żeby wiedzieć, że zadania nie mają mocy. Ale, jak by to wyglądało: matka nauczycielka, a dziecko “niedopilnowane z zadaniem?” Więc co wieczór “dopilnowywałam,” choć bez przekonania, co moje dzieci świetnie wyczuwały, ale nic nie mówiły. (Helenko, Antosiu, Danielu – love ya!) I tak graliśmy w tę grę pozorów ładnych kilka lat. Na szczęście przyszedł u mnie czas na przebudzenie i staram się wychodzić poza własne schematy, poza strefę komfortu do miejsca, w którym jest wolność! Czego I Wam życzę.
I co z tego… Ja zaliczałem “dywaniki” u dyrektorki za to, że nie zadawałem serii zadań do domu i nie wymagałem uczenia się setek wzorów na pamięć. Uczniowie mieli specjalną wkładkę z wzorami w zeszycie, mogli z niej zawsze korzystać i za umiejętność skorzystania z takiej “ściągi” oceniałem. A komu najbardziej się to nie podobało??? RODZICOM. Chodzili na skargę do dyrekcji. I mimo, iż w całej karierze żaden mój maturzysta nie oblał matury, nigdy nie usłyszałem nawet “dziękuję”od dyrekcji. Ja wytrwałem, miałem to w poważaniu, ale wielu kolegów się łamie…
NO, rozumiem. Byłam w podobnej sytuacji. Pozdrawiam serdecznie.
To co by Pani dziś swoim dzieciom mówiła w związku z pracami domowymi? Dziś, kiedy już Pani wie, że są bezsensownym elementem edukacji. Nadal kazałaby Pani im siedzieć godzinami nad zeszytami i książkami czy pozwoliła odrabiać, kiedy mają na to ochotę narażając się tym samym na niedostateczne oceny?
Pytam bez złośliwości 😉
świetne i zarazem trudne pytanie. Oczywiście, jeśli dziecko jest w konwencjonalnej szkole, w której są zadania, należy je odrabiać. Wiedzę o tym, że są niepotrzebne i nieskuteczne zostawiłabym dla siebie. Nie dzieliłabym się nią z dzieckiem, żeby nie mieszać mu w głowie. Dopilnowałabym, żeby zadania były odrobione, ale starałabym się, żeby nie stały się centralnym punktem dnia. Skupiłabym się natomiast na obserwowaniu dziecka i jego zainteresowań i starałabym się wyjść im naprzeciw. Zadbałabym o to, żeby dziecko miało jak najwięcej kontaktów z innymi dziećmi. Mówi się, że podróże kształcą – wszelkie wycieczki, spacery, wspólna jazda na rowerze, czy na rolkach, w ogóle zajęcia w plenerze są bardzo rozwijające. Szkoły nie bagatelizowałabym, ale nie stawiała jej w centrum życia dziecka. Czy jest to zadowalająca odpowiedź?
To jest odpowiedź bardzo trudna do wykonania.
Mamy dzieci małe jeszcze, w przedszkolu, ale z opóźnieniem w rozwoju mowy. Widzimy, że to opóźnienie jest niezagrażające – dzieci mówią coraz lepiej, ale zdecydowanie wolniej to się rozwija niż tabelki każą. Przedszkole wymaga podciągnięcia się w temacie. Codziennie stajemy przed wyborem: idziemy na rower / hulajnogę / plac zabaw, czy siadamy do zadań logopedycznych? Ustawiamy je jako “jak zrobisz, możemy wyjść”, czy liczyć się z tym, ze jak pójdziemy, możemy potem nie dać już rady ćwiczyć grafopercepcji?
Czasem nie ma opcji (podejrzewam, że często nie ma), zmieszczenia i tego i tego tak, żeby dziecko nie czuło presji i ciśnienia, i wartościowania, co ważniejsze: zabawa czy zadania.
Pani Anno tak bardzo zmotywowała mnie pani do myślenia artykułem “Zadania Domowe lawina strat “, że uważam że należy odrabiać zadania, ale tylko pod warunkiem że są one adekwatne do poziomu dziecka, do jego wiedzy i tematyki przerabianej na lekcji . Oczywiście również jestem za tym by dziecku w głowie nie mieszać i nie dokładać mu niepotrzebnych stresów bo być może on tej całej sytuacji nie jest w stanie zrozumieć . Dopilnowanie odrobienia zadań oraz dbanie o to by nie stały się on centrum życia codziennego jest dość trudne a nawet często niemożliwe. Nie chcę za dziecko odrabiać lekcji więc każe mu odrobić zadanie samodzielnie , dziecko często nie chce albo nie umie Często dochodzę do wniosku że jest leniem …. ale biorąc pod uwagę pani słowa, że dziecko nie ma motywacji zewnętrznej i co za tym idzie , nie ma motywacji wewnętrznej do zrobienia zadania utwierdza mnie w przekonaniu, że jest to bezsensowne działanie. Ostatnio znalazłam czas o 22 by pomoc dziecku przy zadaniu , było to wypracowanie z języka polskiego, nikt nie nauczył go pisać wypracowań. Skończyło się na tym że w zeszycie napisałam nauczycielce że dziecko zadania nie zrobiło bo nie umie a ja tym razem mu nie pomogę bo nie mam sił i chęci . W Natłoku zadanych sprawdzianów, kartkówek , zadań domowych , wypracowań ….trudno jest nie bagatelizować szkoły (odrabiać to co dzieciom i nam rodzicom każą ) i jednocześnie żyć w harmonii zgodnie ze swoimi upodobaniami . Jedno wyklucza drugie. Przy trójce dzieci, w tym obowiązkach szkolnych syna z 5 klasy szkoły konwencjonalnej jest to niemożliwe. Brakuje ciagle czasu na życie … to przykre … to cos co wręcz ostatnio zatruwa mi życie (moim dzieciom tez) . Gdybym tylko mogła , miała możliwość juz dzis przepisalabym je do szkoły w systemie np Montessori. Odetchnęlibyśmy wszyscy z ulgą !
Nie zgodzę się. Moim zdaniem zadania domowe są bardzo potrzebne. Wszak “ćwiczenia czynią mistrzem”!!! Inna sprawa, czy dziecko sobie z nimi samo poradzi po przerobieniu materiału na lekcji. Zadania domowe służą utrwaleniu wiedzy lub umiejętności i samodzielnemu sprawdzeniu się dziecka. Praca domowa nie ma jednak sensu, jeśli stopień trudności zadań znacznie przewyższa poziom materiału z lekcji.
Szanuję Pani odmienny punkt widzenia. Teoria stojąca za zadawaniem zadań jest świetna, ale niestety rozmija się z praktyką, o czym pisałam na blogu 🙁
Mistrzem czego?Czy przypadkiem Mistrz-nauczyciel nie powinien tak przekazywać wiedzy w szkole by była ona wystarczająca? Jeśli takie “ćwiczenie”to dla dziecka frajda to ok,ale co w przypadku dzieci, które robią,bo muszą,a nie mają aspiracji bycia Mistrzem?
Pani Małgorzato Sa, czy ma sens zadanie domowe, które znacznie niedostaje do poziomu dziecka? Bo ja, jako dziecko odrabiałam takie właśnie zadania: machinalnie, bezsensownie (miałam tego bolesną świadomość zawsze, od małego, sama do niej doszłam), pisałam, żeby pisać. Czy utrwalałam coś? Chyba głównie kaligrafię. Gdybym nie miała tych zadań (co w późniejszych klasach się zdarzało), uczyłabym się samodzielnie materiału, który stanowiłby dla mnie jakiekolwiek wyzwanie, korzystając na tym niezmiernie.
Może nauczyciel powinien sprawdzać co dziecko zrobiło samodzielnie? Może bardziej tutoring niż zadania takie same dla wszystkich? U nas w klasie były kilka takich osób, dla których zadania były dobre, ale to niewielki odsetek..
Powiem szczerze: nie wiem, czy możliwe jest dawanie zadań domowych w innej wersji niż takie same dla wszystkich. Przy liczebności klas, a zwłaszcza przy lekcjach 45 minutowych jest to NIEMOŻLIWE. Jeśli zaczniemy wymagać tego od nauczycieli, każdy sensowny pedagog ucieknie ze szkoły w te pędy. Bo nie wyrobi, mówiąc potocznie i brutalnie. Gdy uczyłam w szkole podstawowej, stosunkowo niewielkiej jak na warunki miejskie, pracując na pełny etat, uczyłam 180 uczniów tygodniowo. Czy przy takiej ilości jest możliwa indywidualizacja? Jest, ale w bardzo niewielkim stopniu. I nie jest to kwestia złej czy dobrej woli, bądź pracowitości lub jej braku ze strony nauczyciela, tylko kwestia fizycznej niemożliwości. Gdybym miała podejść indywidualnie do zadania domowego dla każdego ucznia, zajęłoby mi to większą część lekcji. Zresztą, matematyka mówi sama za siebie: 45 minut lekcji, 25 uczniów w klasie, 10-15 minut zawsze zajmuje tzw. dyscyplinowanie uczniów (“Piotrek, teraz jest lekcja. Nie wstajemy/Nie chodzimy po klasie/Nie jemy teraz śniadania/nie szczypiemy koleżanki/Proszę, nie zabieraj Basi kredek, itp), zostaje 30 minut; wprowadzenie nowego tematu – 10 minut, zostaje 80 sekund na każdego ucznia indywidualnie.
Świetne spostrzeżenie dotyczące kaligrafii. Faktycznie, zadania maja to do siebie, że większość z nich odrabia się na pól bezmyślnie, jakby na autopilocie, cyzelując literki.
Oczywiście “stropień trudności” w ocenie nauczyciela. Biedne dzieci, niestety, tak myślących nauczycieli (i rodziców) jest większość…
Artykuł na czasie. Czas nadszedł!Wiek XXI! Halo!Skoro zadania domowe ocenia sie i wspomina jako zło konieczne, gre pozorów i całą mase kombinacji(co zrobic, żeby nie robic), to po co zadawac?
Choc jestem już babcią, doskonale pamietam swój szkolny czas.W mojej szkole podstawowej w gre wchodziło jeszcze bicie linijką ‘po łapach’ właśnie za nieodrobione zadanie domowe.Oczywiście ocena niedostateczna równocześnie i w zeszycie i w dzienniku.Po dziś dzień pamietam nauczycieli-oprawców.Teraz chetnie bym z nimi ‘pogadała’.
Moje dzieci również z niechecia zasiadały do odrabiania lekcji i jasne, że z naszą-rodziców pomocą jakoś sie to udawało.
Wnuki moje zaczeły edukacje zdawałoby sie w czsach ‘oświeconych’.Miało byc lepiej, z poszanowaniem godności małego człowieka,w zrozumieniu potrzeb i rozwoju dzieci.Miało byc nowoczesne społeczeństwo kształcone!Tymczasem jak przed potopem stosuje sie przerzucanie wielkiej cześci edukacji i odpowiedzialności za jej efekty na rodzine.Obserwuje jak moje córki dostosowują życie i organizują każdy dzień, kosztem dzieci młodszych, bo z dzieckiem szkolonym należy odrobic zadania domowe.Prywatne życie każdej rodziny posiadającej dziecko uczeszczające do szkoły musi byc dostosowane do nieludzkiego systemu edukacji w Polsce.Dziecko po kilku godzinach pobytu w reżimie szkoły, wracając do domu dalej musi byc zniewolone i poddawane presji systemowej.Nie ma czasu na swobodną i beztroską zabawe, na zajecia przynoszące mu radośc i rozwój.Zaganiane do bezsensownej roboty dorobi sie jedynie nerwicy szkolnej, a nawet depresji.
Cudownie, że są tacy nauczyciele jak Pani, ale jest Pani tylko iskierką nadziei na przebudzenie tej skostniałej struktury i niereformowalnej mentalności władz oświatowych.
Dziękuję za komentarz i słowa uznania. Słusznie zauważa Pani, że czasy się zmieniają, a formy edukowania w swej istocie pozostają takie same. Niby mamy edukację zintegrowaną, a nie osobno przedmioty typu matematyka, polski, przyroda, itp., nowe podręczniki (najczęściej z ćwiczeniami w środku, żeby nie przekazywać ich kolejnym pokoleniom, tylko wyciągać od rodziców co rok ciężkie pieniądze na nowe książki), nauczycieli, którzy słyszeli o Howardzie Gardnerze i różnych typach inteligencji występujacych u dzieci oraz różnych stylach uczenia się, które są pochodną owych typów inteligencji oraz XIX-wieczny system edukacji, który jest odporny na wszelkie nowinki i postęp. System ten ma się dobrze i to nie dlatego, że wspierany jest np.przez władze. Nie. To my tak się do niego przyzwyczailiśmy, że tkwimy w nim po uszy i nie chcemy go zmieniać. W jednej z amerykańskich szkół zniesiono zadania domowe. Ku zgrozie i dezaprobacie rodziców, którzy zaczęli wypisywać dzieci z tej szkoły i przepisywać tam, gdzie są zadania. Kilka lat temu, gdy uczyłam angielskiego w klasie pierwszej, rodzice zaczęli mocno narzekać na ceny podręczników do angielskiego. I słusznie. Ucieszyłam się. Zaproponowałam, że przygotuję program do nauki dzieci bez podręcznika. Już zacierałam ręce, widząc, jak uczymy się poprzez zabawę, siedząc w kole na podłodze, a nie w ławkach, uczymy się np. nazw owoców, trzymając je w rekach, itd. Moja wizja jednak nie doszła do realizacji. Rodzice za bardzo obawiali się tego, że bez książek, to ja mogę nic z dziećmi nie robić na lekcjach, bo nie będzie śladu po naszej nauce. A tak, ćwiczeniówka do uzupełniania zadań zawsze prawdę ci powie… Nie przeforsowałam swojej wizji, choć była ona z korzyścią dla dzieci… 🙁 Pozdrawiam serdecznie.
A ja od zawsze byłam i nadal jestem przeciwniczką zadań domowych. I z wykształcenia również jestem pedagogiem.Przynajmniej w takiej formie jak są obecnie-jako przerabianie materiału, którego nie zdążyło się przerobić na lekcji, jako zadania, które ze względu na swoją trudność lub skomplikowanie są dla rodziców, a nie dla dzieci. Kóre powodują wspomniany “wyścig szczurów” i wytykanie dzieci, którym rodzice nie mogą lub nie chcą poświęcić tyle czasu ile “powinni”. Zadania, które zmuszają dziecko, które ponad połowę dnia spędza w szkole do dalszej niewiele dającej nauki (umówmy się ilu z nas, dorosłych, po powrocie z pracy siada z ochotą na kolejną godzinę lub dwie do “zadań domowych” związanych z pracą???), zadań, które w piękny wiosenny dzień, nie pozwalają dziecku w domu odpocząć, zwyczajnie się pobawić lub poszaleć z kolegami, koleżankami na zewnątrz…
Dla tych którzy uważają,że zadania takie uczą systematyczności, odpowiedzialności itp. też mam wyjście. Niech te zadania będą ciekawe, związane z aktywnością i zainteresowaniami dziecka,np. dla dzieci mających plastyczne uzdolnienia niech to będzie jakaś praca – dowolną techniką i na dowolny temat, dla lubiących liczyć wykonanie jakiegoś zadania lub wymyślenie zadania dla innych dzieci,dla przyrodników-zebranie jakiś rzeczy podczas spaceru, wycieczki, dla sportowców prośbą o opisanie jaką aktywnością się wykazali itp. takie zadania można dowolnie modyfikować, zadawać zamiennie itp.
Na pewno taka forma byłaby “złotym środkiem” dla zwolenników i przeciwników zadań domowych, a rodzice, tacy jak ja przestaliby wciąż toczyć wewnętrzną walkę…
Treść posta oddaje moje poglądy, jestem absolutnie przeciwna obligatoryjnym zadaniom domowym. Nie mają żadnego sensu, bo dziecko nie wynosi żadnych korzyści z przymusowej nauki. Zadania domowe ingerują w czas wolny dziecka i właściwie w życie pozaszkolne całej rodziny (w ilu domach na porządku dziennym są afery o zrobienie zadania, napięcie i nerwy). Moje dziecko chodzi do publicznej podstawówki, dostaje zadania domowe, robi tylko te, które są dla niego ciekawe. Nie zmuszam go, żeby robiło wszystkie. Jestem po stronie mojego dziecka, chcę, żeby miało radość z uczenia się
ach jak jak bym chciała dla mojej córki (I kl. SP) nauczyciela bez zadań domowych! Ja nie czuję potrzeby ich robienia (choć przede wszystkim nie czuję potrzeby toczenia codziennych batalii z dzieckiem o zrobienie zadania, najzwyczajniej w świecie szkoda mi na to czasu, którego i tak mamy mało dla rodziny), ona nie robi (wcale nie odstaje od klasy, która w większości robi zadania) i na okrągło dostaje uwagi. Oczywiście presję czuję, zadania też odbieram jako robotę dla nas – rodziców, a nie dla dziecka, no i boję się że to się odbije na dziecku, ale nie zamierzam jej zmuszać skoro sama nie czuje potrzeby i woli ten czas spędzić na dworzu czy na zabawie. Dlatego marzy mi się taki nauczyciel 🙂
Czy rozmawiałaś/rozmawiała Pani z nauczycielem i wyjaśniała swoje stanowisko? Co sądzą o zadaniach domowych inni rodzice dzieci w klasie? Warto się dowiedzieć. Może uda się ustalić wspólne stanowisko, przedstawić je Pani nauczycielce i zapytać ją, co ona na to? Nauczyciele też są pod presją zadawania zadań i część z nich potrzebuje “podkładki,” żeby zadań nie zadawać lub zadawać mniej.
Jestem mamą dwójki dzieci w wieku szkolnym. Jestem przeciwna likwidacji zadań domowych. Mówienie, że dzieci robią w domu to czego nauczyciel nie zrealizował na lekcji jest generalizowaniem. Nie wyobrażam sobie np.wyćwiczenia umiejętności liczenia gdy dziecko pracuje tylko na lekcji (zdolniejsze owszem, słabsze nie). Już widzę te dzieci, które “same z siebie siedzą i ćwiczą”. Jeżeli rodzić robi zadanie za dziecko – to sam jest za to odpowiedzialny – nie nauczyciel (ja nigdy tego nie robiłam). Tak samo z j. polskiego.Ile dzieci usiądzie i będzie pisało opowiadania, opisy. Potem mamy efekt – ludzi, którzy nie potrafią się poprawnie wypowiedzieć np na rozmowie kwalifikacyjnej o pracę. Osobiście jako dziecko w szkole podstawowej nie zawsze odrabiałam zadania domowe. Czemu? Bo mi się nie chciało. Wolałam się bawić. Efekt – nie utrwalony materiał z lekcji,zaległości i gorszy start do szkoły średniej.Rozumiałam materiał z lekcji – ale go zapominałam po 5 godzinach zabawy na podwórku.Jak przyszedł odpowiedzialniejszy wiek, przyszła refleksja i… nadrabianie.Kosztowało mnie to ogrom pracy.W liceum zadania odrabiałam zawsze.Zdałam maturę. Skończyłam studia. Dzisiaj żal mam bardziej do siebie.Gdyby moja edukacja była bardziej pełna miałabym szerszy wachlarz tego co mogę w życiu robić. A gdybym tak pracowała solidnie już w podstawówce…
Obserwuję,rzeczywistość i widzę – czym mniej wymagamy – tym dzieci mniej robią. Niestety wielu rodziców nic od dzieci nie wymaga.Rośnie nam pokolenie “zrobię jak mi się będzie chciało”.
Jak tak dalej pójdzie to dzieci lektury będą miały czytać na lekcji (bo w domu nie – bo byłaby to praca domowa), nauczyć słówek z języka obcego – w domu -nie.
Niech ktoś spróbuje zdać na prawo jazdy wynosząc tylko wiedzę z kursu.Ktoś raz wytłumaczy co, który znak oznacza, raz powie przepis, zasadę…i bez utrwalenia w domu (a to w końcu praca domowa)zda egzamin. Powodzenia
Owszem są przedmioty, które mogą się obyć bez zadań domowych. Ciesze się, że moje dzieci maja zadawane zadania domowe (choć więcej jak pół godziny dziennie nie muszą na nie poświęcać -przynajmniej w podstawówce). Widzę jak rozwijają się coraz lepiej – i cieszy mnie to ogromnie.
Moim zdaniem zadania domowe są zbędne. Zgadzam się z Pani artykułem w 100%. Po pierwsze dziecko spędzając w szkole 6, 7 godzin z czego 80-90% siedząc w ławce, po powrocie do domu powinno mieć już tylko czas “dla siebie”, czas na odpoczynek, na zabawę, na spacer, rozwijanie swoich zainteresowań, a nie na ponowne zasiadanie do biurka i ponowne “klepanie” tego co dopiero co przerobił na lekcji. I bynajmniej nie jest to utrwalanie wiedzy tylko jak najszybsze zrobienie bo trzeba i już. To, że w domu dziecko usiądzie i będzie pisało 50 razy literkę “A” nie uczyni z niego mistrza kaligrafii, a tylko sfrustruje i zniechęci. Ubolewam bardzo nad tym, że w Polsce jest tak mało szkół Montessori, a jak już są to bardzo drogie. Moje dziecko męczy się w szkole systemowej, nie rozwija się, wręcz wraca bardzo znudzony. Z chęcią zmieniłby szkołę na Montessori ale w Szczecinie są tylko przedszkola i szkoła owszem ale pierwsze klasy.
Świetny artykuł! Sama prawda (niestety, można by dopowiedzieć). Pracuję z dziećmi i widzę. Widzę, bo nie można tego nie zauważyć, że tematem przynoszonym ze szkoły są głównie oceny i zadania, a nie treść tych lekcji. Zamiast się fascynować i cieszyć, że jest coś fajnego do zrobienia… automatyczna praca, z której tak naprawdę nie wynika nic. I to ma być niby ta praca, która uczy odpowiedzialności i obowiązkowości? Chyba w myśl ślepego posłuszeństwa i lenistwa (bo lepiej zadać zadanie, niż pomyśleć w jaki inny sposób można zmotywować do ćwiczenia pewnych umiejętności). Dlatego ja zadaniom mówię stanowcze nie. Nie będę takim nauczycielem, który z przyzwyczajenia do systemu zadaje i wymaga. Jeśli jest dziecko, które “potrzebuje” zadania domowego, chce poćwiczyć, chce zgłębić temat, to wystarczy powiedzieć, żeby zrobiło to co chce w temacie w jakim się zainteresowało i jeśli chce, to może kiedyś pokazać. Naprawdę działa 🙂 i to tak, że dzieci potem chwalą się co fajnego zrobiły. I udowadniają, że nauka jest fajna. Nie dlatego, że tak powiedziała Pani, tylko dlatego, że same to sprawdziły 🙂
Otóż to!!!